Styczeń to taki sflaczały miesiąc, jakby trzydzieści dni na kacu.
Ołowiane chmury i rozmokłe kupy psie na trawnikach, szare chodniki, nagie gałęzie. Zniszczone resztki dekoracji Bożonarodzeniowych smętnie zwisają z ogrodzeń. Czas pokuty, po szaleństwach grudniowych i noworocznych. Świat sie skurczył i przyczaił, żadnych szaleństw! (choć niby karnawał).
Miesiąc odkupienia, wyciszenia, zbierania sił. Czekania.
Ale cebulki w ziemi już pęcznieją i ostrożnie wystawiają paluszki na powietrze, powoli, bo mogą jeszcze ostro zmarznąć.
Dwudziesty szósty dzień na diecie, od dwóch tygodni żadnych stanów zapalnych, żadnej opuchlizny stawów, żadnego bólu. Czuję, że dieta działa, ale na razie trudno mi sobie wyobrazić, że będę na niej całe życie.
Za tydzień wprowadzam płatki owsiane, nie mogę się doczekać kawy. Mi mówi ‘skoro już nie pijesz od miesiąca, to może rzucisz?’
Rzucić KAWKĘ??? Największą przyjemność poranka?
Schudłam ponad dwa kilo, sama widzę, że ciuchy luźniejsze. Chudnięcie nie jest trudne, wystarczy tylko nie jeść chleba-ziemniaków-makaronu-ryżu-kaszy. Co na obiad, zapytacie? No właśnie:) Spróbujcie się najeść kalafiorem.
Ale czuję się świetnie. Lekarka kazała mi suplementować żelazo i po tygodniu łykania poczułam, jakbym dostała dodatkowe zasilanie. Wow! A więc tak się czuje człowiek z żelaza!
The lady is NOT for turning!